Na scenie Fioletowe Pończochy w Teatrze Polonia w Warszawie możemy oglądać ciekawą miniaturę teatralną w reżyserii Wojciecha Malajkata pod tajemniczym tytułem „Cravate Club”. My już obejrzeliśmy. I co?
Fioletowe Pończochy to nazwa pierwszej, mniejszej sceny Teatru Polonia. Powstała, kiedy w teatrze trwał jeszcze remont sceny głównej. Od kilkunastu lat wystawiane są tam kameralne, ale bardzo emocjonalne sztuki, takie jak chociażby „Kantata na cztery skrzydła” z Agatą Kuleszą, świetnie wyreżyserowana przez Izę Kunę „Zabawa”, czy jeden z najlepszych monodramów jakie kiedykolwiek zostały wystawione na polskich scenach, czyli „Ucho, gardło, nóż” Verdany Rudan, w poruszającym wykonaniu Maestry Jandy, w jej adaptacji i reżyserii. Scena ta jest bardzo lubiana przez widzów Polonii, bo pozwala na niemalże namacalny kontakt z aktorami. Dla aktorów zaś jest to bardzo duże wyzwanie, bo niewiele przed widzami udaje się ukryć.
Wojciech Malajkat postanowił po latach powrócić do tekstu Lacana. Nie tylko znów zagrał w sztuce, ale także ją wyreżyserował. Do współpracy i partnerowania na scenie zaprosił Marcina Stępniaka. Jego „Cravate Club” to słodko-gorzka opowieść o dwóch facetach, wspólnikach i – chyba – przyjaciołach. Z premedytacją używam tego stylistycznego wahania, bo sztuka dotyczy właśnie przyjaźni i tego, jak z najprostszej sprawy, niedopowiedzenia, przemilczenia, wieloletnia i trwała relacja może rozlecieć się na milion kawałków.
Bernard (Wojciech Malajkat) jest ojcem rodziny i statecznym obywatelem. Adrien (Marcin Stępniak) to niezależny od nikogo rozwodnik. Razem prowadzą biuro architektoniczne, które właśnie wygrało konkurs na prestiżową realizację. Wydaje się, że panom niczego nie brakuje. A jednak… Nagle jeden z nich zaczyna być zazdrosny o życie tego drugiego, co w efekcie doprowadza do przełomowych zwrotów akcji w ich przyjaźni. Interesujący jest zabieg dramaturgiczny reżysera Malajkata, który zwiększając różnicę wieku między bohaterami – na oko dzieli ich co najmniej 20 lat – ustawia Bernarda i Adriena w pozycji mistrz – uczeń. Już samo to musi powodować napięcia, ale – co ciekawe – to nie ten starszy okazuje się mądrzejszy.
Ta nadbudowa sztuki Lacana sprawia, że jego jednoaktówka jest bardziej tragikomedią niż komedią. Szybka wymiana zdań i walka na argumenty pomiędzy bohaterami jest ogromnym atutem „Cravate Club” wystawionym w Polonii. Wojciech Malajkat w swojej roli jest ujmująco nieporadny, a jednocześnie irytująco uparty. Nietrudno uwierzyć, że z takim upierdliwym przyjacielem jest ciężko wytrzymać. Nie widzi niczego poza własnym nosem. Mówi wielkie słowa o przyjaźni, ale w tej relacji przygląda się tylko sobie, nie zwracając uwagi na potrzeby drugiej strony.
Marcin Stępniak aktorsko ma trudne zadanie, bo przecież gra z mistrzem, no i ze swoim profesorem z Akademii Teatralnej. Stępniaka pamiętam z doskonałej roli w „Otellu” w reż. Grażyny Kanii. Kilka lat później możemy na scenie zobaczyć dojrzałego, pewnego siebie, zdecydowanego aktora. Ma w sobie tyle wigoru, że mała scena Teatru Polonia wydaje się dla niego za ciasna. Bardzo ładnie wymyślił sobie swojego bohatera w ekspresji, a nawet czasem nadekspresji, przyruchach i gestach. Oraz w zadziwieniu, które narasta z minuty na minutę, kiedy patrzy na zmianę swojego przyjaciela. Marcin Stępniak partneruje Malajkatowi bez cienia zawahania. Gra znakomicie.
Dodatkowe informacje
Tomasz Sobierajski, https://www.elleman.pl, 30 września 2020