Właściciel biura architektonicznego, Bernard (Wojciech Malajkat), nie może uznać kończącego się właśnie dnia za nieudany. Akurat dziś wypadają jego pięćdziesiąte urodziny; z tej okazji jego żona organizuje przyjęcie–niespodziankę, o którym – jak to zwykle w takich przypadkach bywa – mężczyzna dobrze wie. Ale powodów do świętowania jest więcej: otóż Bernardowi oraz jego wspólnikowi, młodszemu o dwie dekady Adrienowi (Marcin Stępniak), udało się podpisać lukratywny kontrakt z urzędem miasta. Obaj architekci niedługo wyjdą z biura. Jeszcze jeden skromny toast, wręczenie zapakowanego w szary papier podarunku dla solenizanta… Sielanka dobiega końca w chwili, kiedy Adrien oznajmia, że nie może pojawić się na imprezie urodzinowej. To proste, niewinne zdawałoby się stwierdzenie uruchamia całą lawinę pytań, podejrzeń, wyrzutów i pretensji, skutkujących spektakularną katastrofą.
Bernard nie zna najwyraźniej maksymy „im mniej wiesz, tym spokojniej śpisz”, pyta bowiem wprost Adriena: skąd ta nagła zmiana planów? Młody wspólnik, zamiast odpowiedzieć, zaczyna kluczyć, plątać się w zeznaniach, aż wreszcie pod gradem coraz cięższych oskarżeń – od bycia kobieciarzem po przynależność do sekty – wyznaje, iż jest członkiem tajemniczego klubu, który ma jedną zasadę: kto nie przyjdzie na spotkanie w pierwszy czwartek miesiąca, ten zostaje z niego wyrzucony. Jak nietrudno się domyślić, urodziny Bernarda wypadają właśnie w dzień takiego spotkania. Motorem napędowym akcji jest złość Bernarda, nie na to jednak, iż Adrien nie przyjdzie na jego urodziny – solenizant wie przecież dobrze, że towarzystwo podstarzałych panów rozprawiających o golfie i operze będzie dla młodego człowieka prawdziwą udręką. O wiele bardziej irytuje go fakt, że osoba, która miała być kimś najbliższym, posiada niewinną z gruntu rzeczy, ale skrzętnie skrywaną tajemnicę. Ta niewielka rysa na idealistycznie traktowanej przyjaźni sprawi, że w ciągu godzinnego spektaklu relacja obu mężczyzn zostanie wystawiona na ciężką próbę. Której – warto dodać – nie przetrwa nie tyle ona sama, ile połączeni nią bohaterowie.
Wbrew powyższemu opisowi, sugerującemu tragedię na miarę Sofoklesa lub Szekspira, Fabrice Roger-Lacan napisał zabawną, choć niepozbawioną nutki goryczy, bardzo inteligentną i wiarygodną psychologicznie komedię, charakteryzującą się błyskotliwymi dialogami oraz szalonym tempem. Jak jednak na wystawianą w teatrach Krystyny Jandy sztukę przystało, śmiech nie jest tu celem samym w sobie, lecz odgrywa rolę środka, który ma prowadzić do skrytego gdzieś na drugim planie morału. Dzięki maestrii samego tekstu oraz wybornej reżyserii, pozorna komedia o nieporozumieniu dwojga ludzi przedzierzga się w analizę natury i trwałości przyjaźni, zwłaszcza tej męskiej, o której na ogół mówi się niewiele. Jeszcze rzadziej traktuje się o potrzebach emocjonalnych, które taka przyjaźń zaspokaja i które Cravate Club odsłania przewrotnie – poprzez pokazanie, co się stanie, kiedy zadaną jej funkcję owa przyjaźń przestanie spełniać.
Dlatego dla sztuki Rogera-Lacana tak ważny jest problem zdrady. Choć na pierwszy rzut oka wydaje się on dotyczyć raczej związków romantycznych, nie zaś przyjaźni, Bernard, który święcie wierzy w wyjątkowość relacji z Adrienem, uważa, że został bezprzykładnie zdradzony. Słowo wyjaśnienia: ma on pełne podstawy, by tak właśnie się czuć, zwłaszcza że jego młodszy kolega na wszelkie pytania o klub odpowiada półsłówkami, które tylko mnożą kolejne tajemnice. Fakt, że obszar życia Adriena, do której Bernard – jego najbliższy przyjaciel – nie miał dotąd dostępu, z każdym kolejnym wyznaniem coraz bardziej się powiększa, daje asumpt do podejrzliwości, niemalże takiej samej jak w przypadku żony czy kochanki, nie zaś wspólnika oraz bratniej duszy. Jednak Adrien również ma dobre powody, by nie mówić za dużo. Gdyby bowiem był szczery, musiałby przyznać, że klub jest dla niego odskocznią od wymagającej, a wręcz cokolwiek osaczającej relacji ze starszym kolegą. W rzeczywistości działa on w jak najlepszej wierze: nie chce zranić Bernarda, dlatego mnoży przed nim znaki zapytania, czym mimowolnie prowadzi do skutku, którego chciał uniknąć. Można by powiedzieć, że za sprawą takiego uwikłania sztuka stanowi daleki odprysk fatum – nieważne, co chcemy zrobić, zawsze wyjdzie nam to na złe – gdyby oczywiście nie to, że mamy do czynienia z tekstem komicznym.
Ów śmiech Cravate Club wywołuje przede wszystkim dzięki fenomenalnie skrojonym postaciom, których komizm uzupełnia psychologiczna głębia. Wojciech Malajkat w roli upartego, a wręcz dziecinnego, ale poczciwego pięćdziesięciolatka wypada niezwykle przekonująco. Widać w nim kochającego męża i ojca, ale również człowieka pragnącego bliskości i zaufania ze strony młodszego kolegi – zapewne ostatniego przyjaciela, jakiego będzie miał w swym życiu. Marcin Stępniak wziął na siebie ciężar wykreowania postaci bardzo energicznej, ale i niepozbawionej wrażliwości oraz empatii. Wybrnął z niego bezbłędnie. Choć żywiołowością rozsadza wręcz scenę, relacja jego postaci z Bernardem ani przez chwilę nie staje się niewiarygodna. Sztuka nie jest zatem w żadnym razie klasycznym „starciem charakterów” czy grubo zarysowanym kontrastem dwóch papierowych sylwetek. Wprost przeciwnie: Bernard i Adrien są dla siebie życzliwi, wręcz czuli, różnice między nimi uwiarygadniają zaś ich przyjaźń, przez co po trochu żałujemy, a po trochu śmiejemy się z nich obu, ale w gruncie rzeczy – bez złośliwości. Owszem, mają swoje wady i kompleksy (szczególnie widoczne w przypadku Bernarda), które jednak czynią ich przede wszystkim ludzkimi i bliskimi widzowi.
Kompleksy te – zwłaszcza niemożliwość zaspokojenia potrzeby przynależności – to zresztą istotny, zwłaszcza z psychologicznego punktu widzenia, problem sztuki. Idąc tropem nazwiska autora, wnuka słynnego psychoanalityka i filozofa Jaquesa Lacana, kuszące wydaje się odczytanie tekstu jako historii o kryzysie wieku średniego, a także o poczuciu przemijania, symbolizowanego faktem nieuchronnej ucieczki świata młodszego pokolenia. Rozumienie Cravate Club w tym kluczu uprawdopodabnia fakt, że w polskiej adaptacji Bernarda postarzono o dziesięć lat, co sprawia, że podświadome resentymenty, które – jak możemy mniemać – żywi on względem Adriena, znajdują jeszcze gwałtowniejsze ujście. Taka interpretacja nie do końca odpowiada jednak treści sztuki. Bernard wie, że do klubu należy jeden z jego największych konkurentów w branży, a także wieloletni dentysta – a zatem ludzie w jego wieku. Motywem, który pcha go do dołączenia do stowarzyszenia, wydaje się więc przede wszystkim ciekawość – z czasem coraz bardziej chorobliwa, a także niemożliwość zniesienia myśli, że osoby z jego otoczenia mają swój mały światek, który pozostaje dla niego zamknięty. Dlatego trudno uznać bohatera granego przez Malajkata za całkowicie zepsutego czy kierowanego nieuświadomioną nienawiścią. To po prostu nieco zaborczy człowiek o cokolwiek nierealistycznym spojrzeniu na relacje międzyludzkie.
Komedia Rogera-Lacana stara się zobrazować dwie stare prawdy, które można odnaleźć już w Etyce Nikomachejskiej Arystotelesa: że przyjaźń to rzecz niezbędna do szczęścia, nawet jeżeli ma się już wszystko, a także – że prawdziwa jej forma pojawia się tylko między moralnymi ideałami. Najwyraźniej starożytny uczony miał rację, bowiem to właśnie moralna ułomność głównych postaci Cravate Club stoi u podstaw rozgrywających się wydarzeń. Fakt, że w spektaklu można znaleźć tak głęboką myśl, najlepiej dowodzi, iż jest on czymś więcej niż zwyczajną komedią. To sztuka żywiołowa oraz wyreżyserowana i zagrana z niegasnącą pasją. Poza tym jednak jest to pełna ciepła apologia męskiej przyjaźni, nawet jeżeli przedstawionej w krzywym zwierciadle. Rzadko zdarzają się spektakle z gruntu rzeczy tak kameralne i proste, lecz pozostawiające po sobie równie niezatarte wrażenie.
Źródło: https://subiektywnik.pl/fabrice-roger-lacan-cravate-club-ile-zrobisz-dla-krawata/
Dodatkowe informacje
Jacek Jarocki, www.subiektywnik.pl, 13 października 2020