Gdyby chcieć oddać fabułę Konstelacji tylko jednym zdaniem, najprościej byłoby sięgnąć do wiersza otwierającego tom Srebrne i czarne Jana Lechonia: „Pytasz, co w moim życiu z wszystkich rzeczą główną / Powiem ci: śmierć i miłość – obydwie zarówno”. W rzeczy samej bowiem dramat Nicka Payne’a to prosta historia o dwójce ludzi, którzy poznają się, wiążą ze sobą, aż wreszcie przychodzi nieunikniony koniec. A jednak ów schemat, znany z tak wielu dzieł kultury, niesie ze sobą wiele pytań, które – rzucone ze sceny niejako mimochodem – mają osobliwą zdolność niepokojącego rezonowania.
Tematem przewodnim sztuki nie jest bowiem tak naprawdę ani miłość, ani śmierć, lecz przypadek. To właśnie ślepy los rządzi życiem dwójki głównych bohaterów – Rolanda i Marianne – którzy mogą się poznać (choć wcale nie muszą), związać (albo nie), a wreszcie się rozstać (lub żyć dalej, jak długo to możliwe). Od czego zależy realizacja takiego, a nie innego scenariusza? To bardzo dobre pytanie, dotyczące de facto granic wolnego sprawstwa, na które – jak twierdzi Payne – nie ma i być może nigdy nie będzie odpowiedzi. Nadzieję na tę ostatnią zabiera nam przede wszystkim nauka, która u podstaw rzeczywistości osadza procesy losowe, a w odważniejszych interpretacjach mechaniki kwantowej – wieloświaty, czyli nieskończenie liczne uniwersa, realizujące wszelkie możliwe scenariusze. Konstelacje wykorzystują właśnie ten schemat: dwie postaci, kilka kluczowych decyzji i tak wiele możliwych ścieżek. U podstaw leży zaś pytanie, czy naprawdę jesteśmy w stanie zrezygnować z potocznej wizji samych siebie i przyjąć naukowy obraz świata, wraz z jego druzgocącymi konsekwencjami.
Tytuł Konstelacje, oznaczający w myśl łacińskiego źródłosłowu daną konfigurację gwiazd, nie jest z pewnością przypadkowy. Przez wieki śledziliśmy przecież położenie ciał niebieskich, próbując znaleźć w nich wyjaśnienie tego, co nam się przydarza. I choć wydawać by się mogło, że nikt nie bierze już na poważnie rubryki z horoskopem w ulubionym tygodniku, nasz wzrok mimowolnie pada na tę kolumnę, która obiecuje odsłonić przed nami tajemnice przyszłości. Nasza zimna, racjonalistyczna nauka odarła wprawdzie Wszechświat z całej jego tajemniczości, albo raczej – relokowała ją, umieszczając w procesach kwantowych, których nie sposób pojąć zdrowym rozsądkiem, ale nie pozbawiła nas wiary, że gdzieś u spodu rzeczywistości leży klucz do zrozumienia, a być może również przewidzenia losów każdego z nas.
Przekucie tych tak dobrze znanych nam intuicji na tekst dramatu nie rodzi większych trudności. Wszak owa wizja życia jako rządzonego od początku do końca nieznanymi siłami, na które nie mamy wpływu, nierozłącznie wiąże się z teatrem od samego jego zarania. Główny motyw tragedii antycznych stanowiło przecież fatum – mroczne przeznaczenie, którego nijak nie dało się uniknąć. W wizji Sofoklesa człowiek jest jedynie wersetem zapisanym w odwiecznej księdze Wszechświata, łupiną unoszącą się na wzburzonych falach bezkresnego oceanu losu. Friedrich Nietzsche w swej książce Narodziny tragedii z ducha muzyki twierdzi, że u źródeł tej mrocznej wizji naszego gatunku – charakterystycznej nie tylko dla autora Króla Edypa, ale dla kultury greckiej w ogóle – stało przerażenie światem. Teatr tragiczny wypływa zatem ze strachu przed rzeczywistością, w której jesteśmy niczym więcej jak „igrzyskiem Bożym”, o którym pisał Jan Kochanowski. Współcześnie, twierdzi Nietzsche, owo przerażenie nie jest mniejsze: co najwyżej nauczyliśmy się je sprawnie maskować.
Rzecz jasna dziś już mało kto wierzy w fatum czy przeznaczenie. Nauka nie tylko wpoiła nam przekonanie, że gwiazdy to nie bóstwa, lecz wielkie skupiska spalającego się bezsensownie gazu, ale również zastąpiła wizję celowego Wszechświata obrazem przypadkowej całości. Na tym polega między innymi rzadko uświadamiana sobie konsekwencja Darwinowskiej teorii ewolucji, która oduczyła nas myśleć w kategoriach celów: w myśl obowiązującej dziś wizji, którą nieświadomie przesiąkliśmy, nie jesteśmy niczym Edyp, który zmierza do zaplanowanego z góry końca. Przypominamy raczej kulę bilardową, której trajektorię wyznaczają losowo rozmieszczone przeszkody. Roland i Marianne są właśnie przykładami osób, które tylko w ograniczonym zakresie (o ile w ogóle) są autorami swoich działań. W efekcie ich los leży właściwie poza ich kontrolą. Nie ma już bóstwa, którego niezrozumiały plan wypełniamy – są jedynie ślepe procesy fizyczne. Blaise Pascal – nota bene głęboko wierzący – stwierdza wprost, iż Wszechświat nie wie nic. Oczekiwanie od Wszechświata celowości świadczy zaś o tym, z jaką łatwością projektujemy nasz sposób widzenia rzeczywistości na bezrozumne, kosmiczne siły.
Jakkolwiek banalnie powyższa konstatacja nie brzmi, Konstelacje potrafią przybrać kształt filozoficznego traktatu o wydźwięku nie mniej pesymistycznym niż dzieła Sofoklesa. Bo przecież kiedy patrzymy na Marianne i Rolanda, powinniśmy tak naprawdę widzieć samych siebie: to my jesteśmy ofiarami przypadku, to my staramy się zagospodarować dane nam szanse – radości i tragedie, to my wreszcie próbujemy dać odpór Tyche. Owa grecka bogini ślepego losu stała się zresztą patronką całego nurtu intelektualnego, tzw. filozofii tychicznej, stanowiącej odłam pesymizmu. Jeden ze zwolenników tej myśli, prof. Paweł Okołowski, pisze: „W jednej chwili można […] stracić «wszystko»: najbliższych, szacunek, zdrowie, pracę, majątek; nagle też można «wszystko zyskać». […] Obrazem losu – indywidualnego czy zbiorowego – nie jest monotoniczna prosta ani krzywa; jest nim ostatecznie gasnąca sinusoida” (P. Okołowski, Filozofia i los. Szkice tychiczne, Kraków: Universitas, 2015, s. 7). Wierzyć we władzę Tyche to pogodzić się, iż jesteśmy istotami przygodnymi, na który czeka niechybny kres, udaremniający wszystkie nasze wysiłki. Fakt ten okazuje się paradoksalny: na pozór o nim wiemy, a zarazem odwracamy od niego wzrok, czując podświadomy lęk – ten sam, który próbujemy uciszyć, zerkając na rubrykę z horoskopem.
Być może wszystkie te zagadnienia nie wybrzmiewałyby w Konstelacjach tak donośnie, gdyby nie forma spektaklu. Słysząc o dziele kultury, którego akcja rozgrywa się w różnych światach możliwych, na ogół myśli się o filmach takich jak Przypadek Krzysztofa Kieślowskiego, czyli o historii rozbitej na nowele. Konstelacje tymczasem operują na schemacie znacznie bardziej dynamicznym, będącym szybką podróżą przez kolejne scenariusze: krótka scena – cięcie – ponownie ta sama scena, ale z nieznacznie zmienionym elementem – cięcie – jeszcze raz ta sama scena, ale znowu zabarwiona nieco innym kolorytem emocjonalnym. Taka forma jest zdecydowanie bardziej wymagająca zarówno dla widzów, jak i dla aktorów. Ci pierwsi muszą z rozsypanych elementów zrekonstruować rozmaite przestrzenie, w których dzieje się sztuka (pomaga w tym stosunkowo prosta konstrukcja fabularna). O wiele trudniejsze zadanie stoi przed odtwórcami głównych ról – Grzegorzem Małeckim i Marią Seweryn. Ci muszą bowiem grać nie jedną, lecz kilka różnych postaci, na dodatek dysponując zaledwie kilkoma chwilami na zmianę nastawienia. Bez wątpienia stają oni na wysokości zadania: nie sposób pozbyć się wrażenia, że obserwujemy różne wersje tych samych postaci, z których każda wypada równie wiarygodnie. Na uwagę zasługuje również ascetyczna scenografia, zwłaszcza elementy oświetlenia, stanowiące integralny element spektaklu.
Jak gdyby wbrew całej tej powadze, którą można znaleźć na drugim planie, Konstelacje są tragikomedią, choć w trakcie trwania tej niedługiej przecież sztuki aspekty tragiczne zaczynają przeważać nad komicznymi. Mimo to spektakl nie pozuje ani na wielki moralitet – zbyt wiele w nim swady, a także stylistycznej odwagi – ani na postmodernistyczną laurkę, w której egzotyczne rozumienie „fizyki kwantowej” stanowi kolejną odsłonę „dyskursu” na temat „płynnej rzeczywistości”. To po prostu bardzo dobry dramat, który przez większą część naprawdę bawi, ale który jednocześnie ma zdolność wywołania w widzu tego towarzyszącego starożytnym Grekom uczucia, gdy nagle w postaciach scenicznych rozpoznawali siebie. W takiej chwili śmiech na ustach zamiera, a dobry humor gaśnie, stopniowo zastępowany niepokojem. Całe szczęście wkrótce światła zapalają się i można po cichu powiedzieć: „To przecież tylko teatr”. Czy aby na pewno?
Źródło: https://subiektywnik.pl/nick-payne-konstelacje-milosc-smierc-i-fizyka-kwantowa/
Dodatkowe informacje
Jacek Jarocki, www.subiektywnik.pl, 24 lutego 2021