Efekt „biernego widza” jest dobrze znany w psychologii. W pewnych warunkach nie reagujemy na zło, cierpienie czy krzywdę innych. Gorzej – potrafimy je sami zadawać, często wbrew sobie. Jak to się dzieje, że w człowieku racjonalnym, uspołecznionym, kulturalnym, grzecznym, mającym swoje zasady, a nawet empatycznym rodzi się zło? Nie chodzi tylko o agresję, o zła czynienie, ale o przyzwolenie na nie, o bierność, obojętność wobec krzywdy i cierpienia innych.
Człowiek to nie jest piękne zwierzę
Tak zatytułowała jedną ze swoich książek prof. Barbara Skarga. Po kilkunastu latach spędzonych w więzieniu i łagrach miała swoje powody. Obserwowała zbrodnie, niegodziwości, krzywdy, widziała niezawinione śmierci i ludzką bezsilność w obliczu nieludzkiego despotyzmu. Niewielu ma takie doświadczenie. Prosty urzędnik, protokolant, manager, nauczyciel w pokojowych warunkach, w normalnym społeczeństwie nie mają wielu okazji, by zło czynić, czy go w jakiś szczególnie okrutny sposób doświadczać. No chyba, że są „zgniłymi jabłkami”, czyli jednostkami zepsutymi, dewiantami, psychopatami albo tymi, którzy mają nieszczęście na nich trafić. Jednak (socjo)psychopatów jest niewielu, ok. 1% społeczeństwa (dość często, niestety, garną się do polityki, dlatego są bardziej widoczni). Co z resztą? Reszta jest normalna, kulturalna, empatyczna, niegroźna. Jednak w filozofii dobrze zadomowiona jest teoria, że kultura to tylko pozór, bo z natury wszyscy są źli, to znaczy egoistyczni, aspołeczni, że zawsze dążą do powiększenia własnej wolności i władzy kosztem innych, siłą lub podstępem; „bo co się tyczy siły cielesnej, to najsłabszy człowiek ma dość siły, ażeby zabić najmocniejszego albo tajemną machiną, albo łącząc się z innymi ludźmi” – pisał przekonująco Tomasz Hobbes, twierdząc, że „człowiek człowiekowi wilkiem” i tylko silna władza jest w stanie powstrzymać ludzko-wilcze zapędy. Doskonale zobrazował to William Golding w powieści Władca much. Ocalała z katastrofy lotniczej grupa dobrze wychowanych chłopców znajduje się na bezludnej wyspie i tam, w warunkach natury, rozpoczyna własne rządy, które kończą się zbrodnią. Kultura, „ucywilizowanie” to tylko lekka, łatwa do starcia, warstwa naszego człowieczeństwa – twierdzi Golding. Warto może zadać pytanie, jak na takiej bezludnej wyspie zachowałyby się dziewczynki i czy kobiety, chociażby z racji macierzyństwa, nie są bardziej empatyczne „z natury”? Widać to zresztą po dziecięcych zabawach. Chłopcy z reguły konkurują o przywództwo, dziewczynki bawią się bardziej egalitarnie. Jednak ani Hobbes, ani Golding takich rozróżnień (na męską i kobiecą naturę) nie wprowadzają. Jedyny świat jaki znają, to męski świat. Może to zresztą jedyny świat jaki istnieje?
Nie miejsce tu jednak po temu, by roztrząsać, jaki jest świat i jaka jest natura ludzka. Temat ten został zresztą dawno przez filozofów porzucony. Pytaniem jest raczej: „jak niektórym udaje się przezwyciężyć zwierzęcą litość, którą ludzie odczuwają w obliczu cierpień innych?”. Zadała je Hannah Arendt, niemiecka filozofka żydowskiego pochodzenia, gdy przyglądała się procesowi Eichmanna. Zygmunt Bauman, komentując ten sam proces stwierdził: „najbardziej przerażającą nowiną, jaką przyniosła nam Zagłada, nie jest to, że mogliśmy znaleźć się na miejscu ofiar, ale na miejscu oprawców, bo w każdym (?) z nas tkwi «mały Eichmann»”.
Efekt Lucyfera
Zarówno Holocaust, jak i masowe eksterminacje dokonywane podczas kolonizowania obcych ziem – dokonywane były przez grzecznych, posłusznych, „normalnych ludzi”, nosicieli naszej wysokiej cywilizacji. Mordercami i oprawcami stawali się zwykli urzędnicy, ojcowie rodzin, stateczni, kawalerzy, protokolanci, nauczyciele. Nie trzeba jednak wojen czy innych ekstremalnych warunków, by uzyskać to, co Philip Zimbardo nazywa „efektem Lucyfera”. Jego głośne eksperymenty, a także eksperymenty Stanleya Milgrama pokazują, jak „normalni” ludzie, ulegając autorytetom lub wpisując się w sytuację wymyśloną przez eksperymentatora – stają się agresywni, zawzięci, okrutni, obojętni na ludzkie cierpienie, a nawet śmierć. Gdy Milgram wymyślił swój eksperyment polegający na tym, że badani pod okiem naukowego autorytetu musieli karać wstrząsami elektrycznymi osoby, które popełniały błędy w uczeniu się, psychologowie twierdzili, że nie więcej niż ułamek jednego procenta badanych zdecyduje się użyć przycisk, który powoduje ekstremalny wstrząs (450 woltów!), w rzeczywistości użyło go aż 65% badanych. Migram pisze: „Miałem okazję obserwowania jednego z badanych – dojrzałego i zrównoważonego biznesmena, wchodzącego z uśmiechem i pewnością siebie do laboratorium. Po 20 minutach ten sam człowiek był trzęsącym się i wiercącym, jąkającym się nerwowo wrakiem na granicy załamania psychicznego. Bez przerwy wyłamywał sobie palce i pociągał się za ucho. W pewnym momencie przyłożył obie pięści do czoła ze słowami: «Boże, niech się to wreszcie skończy». A jednak reagował na każde słowo badacza i posłusznie ulegał jego poleceniom aż do samego końca”.
Obojętność nasza powszednia.
W 1974 roku Marina Abramović, serbska artystka i performerka, w ramach projektu Rhytm 0 wystawiła do użytku publicznego swoje ciało otoczone różnymi przedmiotami. Były wśród nich takie, które powodują doznania pozytywne (kwiaty, wino, chleb i pawie pióra), i takie, które wiążą się z cierpieniem (noże, żyletki, łańcuch, atrapa pistoletu). Widzowie uczestniczący w performansie najpierw nic nie robili, potem delikatnie całowali i dotykali artystkę, następnie rozbierali i dręczyli. Ktoś przeciął żyletką jej ubranie, ktoś rozciął skórę na szyi i pił krew, ktoś przyłożył jej do skroni pistolet, ktoś inny krępował ją łańcuchami. Po sześciu godzinach Abramović stała naga, poraniona i odarta z godności. Oprawcy nie chcieli już na nią patrzeć i szybko wyszli. Jeden z komentatorów powiedział, że „interesowali się obiektem, a nie człowiekiem”, inny, że „pasywność wzbudza agresję. Kto nie walczy, staje się przedmiotem”. Gorzej: staje się nikim. Przykładów niezawinionej agresji i moralnej obojętności można podawać tysiące. Zwłaszcza z tą ostatnią spotykamy się każdego dnia: na ulicach, w domach, w instytucjach, na naszych granicach. Obojętność jest wehikułem przemocy i okrucieństwa. Nie jest czystą negacją, jest sprawcza, sama bywa okrucieństwem. Obojętność może mieć charakter indywidualny lub grupowy, spontaniczny lub zorganizowany. Trudno powiedzieć, czy stanowi efekt chwilowej ślepoty, moralnego zagubienia, braku odwagi, bezradności, czy też jest wpisana w naturę ludzką głębiej niż wyuczone imperatywy troski o innych, a może – w przypadkach masowych takich jak Zagłada – w jakiś mechanizm społeczny, który ją utrzymuje i legitymizuje. Jego ważnym elementem jest banalne posłuszeństwo.
Zło „bycia posłusznym”
Od dziecka zachęca się nas do posłuszeństwa (lub je nakazuje): rodzicom, nauczycielom, władzy, autorytetom. Religie dowodzą, że wszelkie zło bierze się z nieposłuszeństwa; wszak Ewa nie podporządkowała się zarządzeniom Pana Boga, co skończyło się nie tylko wygnaniem, ale i „rodzeniem w bólach”. Erich Fromm przekornie uważa, że to dzięki nieposłuszeństwu zaczęły się w ogóle dzieje ludzkości i że nie mamy czego żałować, bo raj był śmiertelnie nudny i pozbawiony historii, w której uczestniczenie czyni nas ludźmi. Uważa też, że jeśli świat gwałtownie się skończy, to dlatego, że jakiś posłuszny władzy człowiek przyciśnie guzik, uruchamiający jedną z tych gigantycznych bomb (atomową, wodorową, neutronową…), których tak wiele sobie nagromadziliśmy przez lata cywilizacji. Posłuszeństwo, wbrew pozorom, jest łatwe, o nieposłuszeństwo – o wiele trudniej. W naszej historii mamy rażąco więcej ludzi posłusznych niż buntowników. Antygona jest jedną z nielicznych, a więc i zapamiętanych postaci. I warto też wiedzieć, że przeciwstawia się ona władzy nie tylko przez bunt, ale i przez miłość, bo – jak sama mówi (u Sofoklesa) – przyszła na świat, by „współkochać, a nie współnienawidzieć”, a wszak nasza historia opiera się na Kreonach, nawołujących do nienawiści i uzyskujących posłuszeństwo, a nie na Antygonach pragnących budować wspólnotę na miłości.
Zatrzymajmy się na chwilę przy Panu Hoho. To prosty, nieśmiały, pełen kompleksów, pozbawiony władzy, nijaki urzędnik. Gdzież mu tam do Kreona! Ale tkwi w nim „mały Eichmann”, „mały Lucyfer”. Byłby on bezsilny, wyśmiany, zlekceważony, niezauważony, gdyby nie obojętność innych, a zwłaszcza ich posłuszeństwo, którego normy od dziecka nas zniewalają. Posłuszeństwo – co wiedzą wszyscy rodzice oraz wychowawcy, a zwłaszcza politycy – nie jest niczym złym. Bez dostosowywania się do norm społecznych, do norm grupy, w ramach której funkcjonujemy nie moglibyśmy w ogóle żyć (ani rządzić). Konformizm społeczny daje poczucie ładu, bezpieczeństwa, zadomowienia. Źle się czujemy w grupie, której reguł nie znamy czy jeszcze nie przyswoiliśmy. Nonkonfomiści są rzadkością. Ludzie się przystosowują mechanicznie, dla świętego spokoju, ze strachu, bo inaczej nie potrafią. Są jednak pewne granice, których przekroczenie powoduje, że posłuszeństwo staje się niszczące dla innych i dla nas samych. Mechanizm konformizmu społecznego jest bowiem niezależny od treści norm, którym się podporządkowujemy. W latach trzydziestych społeczeństwo niemieckie stało się posłuszne normom ustanowionym przez faszyzm, by w 1945 roku wrócić do posłuszeństwa normom europejskiej cywilizacji. Jak twierdził Zimbardo każdy człowiek w odpowiednich warunkach może przeobrazić się w oprawcę albo bezwolną ofiarę bezprawnych represji. W odpowiednich warunkach przyzwoity człowiek reagujący na krzywdę innych może przyjąć pozycję biernego widza, dając przyzwolenie na zło. Jest ono na różne sposoby racjonalizowane i umoralniane. „Byłem bezsilny, nic nie mogłem zrobić. Wszyscy zachowywali się tak samo, nie mogłem narażać rodziny, bunt nie leży w mojej naturze, uczestniczyłem w złu, by rozsadzić je od środka, byłem posłuszny rozkazom, wypełniałem swoje obowiązki...”.
Dlatego tak palącym problemem społecznym i moralnym jest to, jak kształtować i wzmacniać w sobie postawy niezgody na zło. Jak pozostać przyzwoitym człowiekiem w sytuacji opresji? Jak zabić w sobie potencjalnego Eichmanna? Jak przezwyciężyć powszechną obojętność?
Widzu – nie bądź bierny!