Na osiem dni przed premierą (jej termin to 29 grudnia 2023) NA RAUSZU "Gazeta Wyborcza" opublikowała rozmowę z Marcinem Perchuciem grającym w tej kapitalnej sztuce rolę, którą w oscarowym filmie grał Mad Mikkelsen. Oto część tej rozmowy poświęcona NA RAUSZU:
Maja Staniszewska: Na początek ważne pytanie: czy w finale spektaklu „Na rauszu" pan tańczy?
Marcin Perchuć: To się okaże. Większość osób kojarzy „Na rauszu" w wersji filmowej z tańcem na końcu, ale – niech to nie zabrzmi jak usprawiedliwienie – Mads Mikkelsen, czyli aktor grający główną rolę, jest zawodowym tancerzem. I ten taniec mu z serca i z wytrenowania fantastycznie wyszedł.
Są różne interpretacje tego tańca – czy to happy end, czy przeciwnie...
– I to jest właśnie piękne, że nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Tak samo jak do tej pory wszyscy dyskutują, co bohaterowie sobie szepczą w „Między słowami" Sofii Coppoli. Ona sama w jakimś wywiadzie powiedziała: „Domyślcie się", i że sama interpretuje to w różne strony w zależności od humoru. Dobrze, że gdy wychodzimy z kina czy teatru, te odpowiedzi nie są jednoznaczne. I nurtują.
Bohaterowie „Na rauszu" testują teorię, że człowiek ma niedobór alkoholu w organizmie i że dopiero z pół promila osiągamy szczyt możliwości. Moja przyjaciółka, która ma wykształcenie gastronomiczne i lata przepracowała w gastronomii, też powtarza, że gdybyśmy zaczynali dzień od piwa – jednego, co ważne – to świat byłby milszym, spokojniejszym miejscem.
– W wielu kulturach wino jest na porządku dziennym... Natomiast bohaterowie testują teorię wymyśloną nie przez siebie, ale przez pewnego psychiatrę.
Zastajemy ich w sytuacji raczej niewesołej. Wypalenia zawodowego, kryzysu wieku średniego, kryzysu relacji. I nagle pojawia się taka teoria, więc dlaczego nie spróbować? Spotkałem się z komentarzami, że nie można w ten sposób bagatelizować problemu picia. Natomiast bohaterowie tak zdecydowali, a gdzie ich to zawiedzie, to państwo zobaczą. Adaptacja teatralna jest różna od filmu, to historia z inaczej ustawionymi akcentami.
W filmie uderzyło mnie, że bohaterowie są nauczycielami w liceum, a wokół nich pełno jest pijących na umór dzieciaków...
– My też mamy, oczywiście, problemy z alkoholem w kraju. Ale tu by trzeba na rozmowę specjalistę zaprosić, terapeutę od uzależnień.
Cieszę się, że w tym scenariuszu teatralnym konsekwencje tych doświadczeń są pokazane. Mój bohater to wypalony nauczyciel z problemami rodzinnymi. Jemu się już nie chce uczyć, uczniom się nie chce go słuchać, bo widzą, że ma ich w nosie. Dopiero gdy zaczyna eksperyment, i on, i oni się ożywiają.
Tylko to bardzo niebezpieczne – co jeśli eksperyment przejdzie w uzależnienie?
– Zgadza się. Mamy monolog, który dosyć dokładnie opisuje proces przejścia bądź nie na ciemną stronę mocy. Kiedy to następuje? Czy następuje świadomie? Czy można tego uniknąć? Mamy silny akcent położony na bardzo niebezpieczny, wręcz śmiercionośny aspekt alkoholizmu.
Premiera tuż przed sylwestrem, spektakl będzie grany też w sylwestrowy wieczór. Jako ostrzeżenie?
– Sam się zastanawiam. Ciekaw jestem, jak widzowie zareagują, nie tylko ci sylwestrowi. Bo ta sztuka bywa zabawna, pełna bystrych dialogów, ale jest wielowarstwowa. I jestem ciekaw, czy wychodząc z teatru, ludzie będą sobie mówić: "Nie, może od dziś już nie piję", albo zwrócą się do kogoś bliskiego: "Od dziś już nie pijesz". Teatr powinien stawiać pytania, uważam, że nie powinien być tylko czystą rozrywką, ale nieść jakiś pierwiastek niepokoju, zastanowienia.
Mam wrażenie, że polskie filmy o piciu są zazwyczaj robione ciężką ręką, straszące, pełne odpychających postaci robiących odpychające rzeczy. Może z wyjątkiem „Żółtego szalika". I przez to kontrproduktywne, ponieważ widz patrzy na te ekstrema, upodlenia i wzrusza ramionami – mnie to nie spotka.
– Gram w Teatrze Polonia w jeszcze jednej sztuce, gdzie alkohol gra jedną z ról, „Zabawie" Marka Modzelewskiego, i tam przez godzinę pokazujemy małżeństwo dobrze sytuowanych inteligentów, którzy zaczynają od wina, a im dłużej trwa wieczór, przechodzą do mocniejszych alkoholi, też przekraczają granicę, po przekroczeniu której troszeczkę się dowiadują o sobie nawzajem. W krzywym alkoholowym zwierciadle, ale jednak się dowiadują.
Wracając do Mikkelsena. Lubi go pan? Może czegoś mu pan zazdrości?
– Tego, że tańczył. Myślę, że nie musiał walczyć ze sobą, żeby zatańczyć. A ja? W wieku 50 lat przyszło mi zatańczyć, choć myślałem, że mam za sobą takie wyzwania...
Mikkelsen to przykład bezprecedensowej kariery europejskiego aktora, który w Hollywood był wszędzie – w Bondzie, w „Gwiezdnych wojnach", w Marvelu, w świecie Harry’ego Pottera, teraz w „Indianie Jonesie"...
– On łączy, o talencie nie wspominając, charyzmę, której nie można się nauczyć, z magnetycznym wyglądem. I to daje efekt piorunujący. Broń Boże, nie chcę uderzać w struny zazdrości, ale podziwu i tego, jak potrafił wykorzystać dary, które otrzymał.
A przy tym nie przestaje grać w rodzinnej Danii w filmach, które mają budżety będące ułamkiem tych hollywoodzkich.
– Właśnie to jest bardzo fajne, że zarobi gdzieś w dużej produkcji i dzięki temu może zrobić coś, co mu przynosi satysfakcję w małej, taniej, ale ciekawej produkcji. Też bym tak chciał móc, nie narzekając, broń Boże.
Cały wywiad: "Na rauszu" w Teatrze Polonia. Marcin Perchuć: W wieku 50 lat przyszło mi zatańczyć, choć myślałem (wyborcza.pl)