Kiedy wystawia się Witkacego na komercyjnej scenie, to jest akt nonkomformizmu. Co nie znaczy, że ta „Matka” z Krystyną Jandą w roli tytułowej dała mi pełną satysfakcję.
Czy jest po co dziś grać w teatrze „Matkę” Witkacego? Jan Englert twierdził w wywiadzie ze mną, że ten autor nie jest tak popularny jak kiedyś, bo Polacy przyzwyczajeni do memów, do publicystycznej jednoznaczności, coraz ciężej odbierają jego przewrotność, niejednoznaczność. Był wszak odległym prekursorem teatru absurdu.
Jeśli to prawda, byłby to paradoks. Bo przecież niby to dziś jesteśmy bardziej oswojeni z teatralnymi eksperymentami, z zabawami formą, niż w czasach międzywojennych, kiedy mało kto sztuki Stanisława Ignacego Witkiewicza pojmował.
Z drugiej strony Witkacy wciąż jednak powraca. Akurat „Matka”, jego dramat z roku 1924, dopiero co był wystawiany w warszawskim Ateneum przez Annę Augustynowicz. Teraz Waldemar Zawodziński zrobił ten sam tekst w Teatrze Polonia. I zacznę od pochwały: niezależnie od artystycznego kształtu tej konkretnej inscenizacji, sytuacja w której sięga się po taki tekst na scenie komercyjnej jest świadectwem nonkonformizmu.
Oczywiście to akurat premiera skrojona pod właścicielkę Polonii, czyli Krystynę Jandę. Chciała zagrać tytułową postać, to zagrała. Ale nie jest to akurat kaprys kompromitujący. Przeciwnie nawet.
O czym to jest?
Inna sprawa, czy doznałem jednoznacznej satysfakcji. Ale trzeba by zacząć od uwag o samej sztuce. Tak ją skwitowałem po premierze w Ateneum. „Po wyjściu ze spektaklu Augustynowicz zastanawialiśmy się ze znajomymi, o czym to tak naprawdę jest. W odległych, międzywojennych czasach Witkacy podważał idyllę przyzwoitej rodziny? Szpikował ją wstydliwymi, nawet obrzydliwymi tajemnicami. Ale po co? Po czyjej był stronie? Bo to przecież równocześnie naciągnięta do granic karykatura wszelkiego typu „myślicieli”. Na tle sypiącego bełkotliwymi dogmatami Leona najbardziej ludzką i sensowną postacią wydaje się służąca Dorota, ze swoim surowym, realistycznym, można by rzec ludowym oglądem rzeczywistości.
A może to po prostu zabawa? Najpierw samą wykreowaną przez pisarza sytuacją, a potem deklamowanymi przy tej okazji przez różne postaci paradoksami. Byłaby to więc jednak przede wszystkim „czysta forma”? Pastisz różnych schematów? Ale czujemy, że Witkacemu o coś jednak chodziło.”
Dodajmy, że oczywiście dostrzegano w mrocznawej i dziwnej historii relacji między degenerującą się matką, Janiną Węgorzewską i jej szalejącym pomiędzy światem abstrakcji i realnego występku synem Leonem pastisz czy parodię rodzinnych dramatów Ibsena czy Strindberga. Że prześwitywały przez nią wykpione schematy z "Upiorów", sztuki Ibsena właśnie. No dobrze, ale co więcej?
Może po to napisał ten dziwny, choć fabularnie względnie spójny tekst aby pokazać w finale, że we współczesności (dodajmy, w jego współczesności, którą jednak silnie obciążał proroczymi przeczuciami) prawdziwa tragedia jest niemożliwa? Że nie ma w niej miejsca nawet na prawdziwe wyrzuty sumienia? Dlaczego? Bo jednostka traci swoją autonomię wobec świata.
Teraz wypada dodać, że akurat na ten dramat patrzę wyjątkowo przez pryzmat konkretnej inscenizacji – telewizyjnej wersji Jerzego Jarockiego z roku 1976. Nie bardzo ogarniałem oglądając ją wtedy jako uczeń podstawówki, sens fabuły. Ale byłem zachwycony teatrem nie krępowanym logiką realistycznej opowieści, groteskowym, dziwacznym. Można powiedzieć, że zostałem pozyskany urokami czystej formy. Zostało mi to w głowie.
Marek Walczewski-Leon mocujący się z szafą, potem wspinający się na drugą szafę, wreszcie zamierający w embrionalnej pozycji na kolanach Ewy Lassek. Jej przedziwna, nieco monotonna dykcja i jej oczy, blisko finału nieruchome, bo oślepły. Wydobywana z szaf i nawet z sufitu niebieska włóczka, wypełniająca w końcu cały pokój. Teraz przypomniałem sobie tamten spektakl dostępny na VOD, ale on we mnie siedział cały czas. Siedział jako ważny etap oswajania mnie z różnymi formami teatru.
Warto podkreślić, że Jarocki pokazał ten dramat niejako w całości, nie pomijając żadnej postaci, żadnego wątku ani smaczku. „Matka” była zarazem i komedią i dramatem, bo tak została napisana. A teraz zderza mnie się nieustannie z pokusą swoistego jej ściskania.
Augustynowicz zrobiła z niej sen Leona, przy okazji obsadzając większość aktorów w kilku rolach i doprowadzając w ten sposób fabułę na granicę nieczytelności. Sugestywna Agata Kulesza w roli Węgorzewskiej nie powetowała w moich oczach strat.
Janda jak z Gorkiego
Zawodziński postąpił poniekąd podobnie. Chwalony przy tym przez niektórych recenzentów, że ścisnąwszy tekst Witkacego, wyczyścił z rzeczy „niepotrzebnych”. Dla mnie to wyczyszczenie oznaczało pozbawienie „Matki” wielu teatralnych uroków. Nie znalazł przy tym teatralnego pomysłu, który, jak tamta włóczka Jarockiego, byłby dla nas syntetycznym emblematem, sygnałem do zapamiętania.
Czy usunięcie kilku postaci (dyrektora teatru albo szpiega Murdel-Bęskiego) wynikało z oszczędnościowych potrzeb teatru, czy z przekonania, że Witkacego można grać tylko, jeśli sztuka nie potrwa za długo? Z kolei, kiedy żona Leona Zosia Plejtus (niezła Agnieszka Skrzypczak) sprowadza do domu arystokratycznych kochanków, nie grają ich aktorzy, a statyści, co wydaje mi się artystycznym nieporozumieniem. A co prowadzi do nieuchronnych uproszczeń, nie tylko dlatego, że nie mówią ani słowa. Leon inaczej niż w tekście nie zabija ich na końcu, skądinąd nieskutecznie, wątek daremności tragedii zostaje więc poważnie zredukowany.
Co gorsza nie ma tego wątku i w innych detalach. Owszem, zmarła matka pojawia się w finale jako postać sprzed wielu lat. Ale Leon nie pozostaje z trupem matki zmienionym w szmacianą lalkę. I nie pojawiają się postaci zapowiadające nieuchronny proces uniformizacji świata. Po co więc w takim razie to wszystko? Czy po to aby Zosia mając kolorowe włosy, wydawała się postacią z dzisiejszych czasów, a nie z międzywojnia? To akurat niczego tu nie zmienia.
Co gorsza, dostrzegam symptom dziwnego zjawiska: odgroteskowienia czegoś, co ma niewątpliwe uroki groteski przez duże „G”. Widzę to zresztą i w innych inscenizacjach. Telewizyjna „Wizyta starszej pani” w wersji Małgorzaty Bogajewskiej została świadomie „uzwyczajniona”. Klara Zachanassian to u niej zwykła kobiecina, nie ma w sobie złowrogiej siły postaci z teatru absurdu. Tu jest podobnie.
Nie odmawiam Krystynie Jandzie mocy charyzmatycznego aktorstwa. Ale ktoś słusznie zauważył, że pociągająca z butelki przy starym stole artystka gra postać bardziej z Gorkiego niż Witkacego. Rodzajową mamusię z podupadającego domu. Ewa Lassek też nią trochę była. Ale była też figurą z wyobraźni tego autora, kiedy na przykład przeganiała psim szczekaniem Apolinarego Plejtusa. Albo kiedy jeszcze za życia zmieniała się w lalkę, w surrealistyczną kukłę.
Reszta aktorów jest może nawet bardziej Witkacowska niż Janda, choćby Tomasz Tyndyk jako rozwichrzony Leon, czy trudna do poznania w pierwszej chwili Katarzyna Gniewkowska jako egzaltowana milionerka Lucyna Ber, albo Jarosław Boberek jako dziwaczny Apolinary Plejtus, teść Leona. Jednak żadne z nich nie osiąga drapieżności ekspresji aktorów grających Witkacego w dawniejszych spektaklach. Może poza doświadczoną aktorką Małgorzatą Rożniatowską, która chyba najlepiej uchwyciła podwójność Witkacowskich ról. Jest tu jednocześnie zwykłą, prostą służącą Dorotą i jednak kimś więcej: zgryźliwym komentarzem do rozkminianej na naszych oczach absurdalności świata.
Co powiedziawszy, nie uznam tego przedsięwzięcia za kompletnie nieudane. Nawet w takiej ułomnej, niepełnej wersji warto było sobie przypomnieć tamte dialogi. Przypomnieć choćby po to aby spytać o ich ukryte sensy. Reżyser nie do końca nam w tym pomógł, ale i nie całkiem przeszkodził. Dobrze, że Witkacego wciąż się gra, bo można ciągle go próbować zrozumieć.
Piotr Zaremba
I.pl. 3 lipca 2025