Poruszająca relacja z pola walki naszpikowanego igłami, ampułkami z salbutamolem i pastylkami captoprilu. Mowa o reportażu Jakuba Sieczko, pt. „Pogo”, w którym pierwszoosobowy narrator opowiada o dniu z życia lekarza zespołu ratownictwa medycznego.
Tekst powstał w 2022 roku, a rok później w Teatrze Polonia wystawiono go na scenie. W roli głównej Marcin Hycnar. Za kierownicą karetki – kompozytor Radosław Luka. Spektakl wyreżyserowała Kinga Dębska.
Zanim zobaczyłam „Pogo” na scenie, obejrzałam je cztery razy na VOD TVP. Mój mąż poprzestał na dwudziestu trzech odtworzeniach. Pierwszego lipca br. zasiedliśmy na widowni Teatru Polonia wiedząc, co zaraz nastąpi. Wybraliśmy się do teatru nie dlatego, żeby zobaczyć spektakl (wszak obejrzeliśmy go przez szklany ekran wielokrotnie), ale żeby go przeżyć. Obydwoje przeczytaliśmy także reportaż.
Dębska otwiera przed widzem drzwi szoferki karetki przesiąkniętej zapachem setek kebabów i hot-dogów oraz potem zmęczonych (najczęściej męskich) ciał, gdzie króluje muzyka disco-polo, za stroboskop robią niebieskie światła sygnału świetlnego i nikt nie ma przed sobą tajemnic. Następnie oddaje głos lekarzowi, w którego wciela się Marcin Hycnar. To właśnie on, bez nadęcia i patosu, opowiada o przedziale medycznym i wydarzeniach, dla których ambulans jest sceną.
Wraz z rozwojem opowieści okazuje się, że lata edukacji w Warszawskim Uniwersytecie Medycznym oraz staż zawodowy nie wystarczyły, by przygotować medyka do wszystkiego, co może spotkać go podczas świadczenia usług na rzecz życia i zdrowia ludzkiego. Sieczko ustami Hycnara dowodzi, że trudno zachować chłodny profesjonalizm, zwłaszcza podczas akcji reanimacyjnej noworodka czy – dla przeciwwagi – bezdomnego, po którego nagłośni chodzą białe robaki.
Wraz z siedzącym za kierownicą karetki, milczącym niczym cień i emanującym stoickim spokojem kompozytorem Radosławem Luką, Hycnar obwozi nas po warszawskim Grochowie: od meliny do kościoła, od mieszkania młodej dziewczyny do willi posła czy senatora, od torów przy przystanku tramwajowym po plac zabaw. Poznajemy grochowską galerię postaci, bo pomocy medycznej potrzebują wszystkie grupy zawodowe, wiekowe, bez względu na płeć, status społeczny i zasobność portfela. Są tu młode matki i rodzice dotknięci nieuleczalnymi chorobami swoich dzieci, miejscowi żule znający się na budowie samochodów, samotne staruszki czy pary, które przeżyły razem po kilkadziesiąt lat.
Grochów, niczym stołeczne Macondo, trawią dwie plagi: samotność (zwłaszcza osób starszych) i alkoholizm (bez cezury wieku). I czasem, w poszukiwaniu ratunku, pacjenci sięgają po telefon i wybierają 112. Ale i zespół ratownictwa medycznego nie jest wolny od nałogów. Wielogodzinne dyżury, nieustające napięcie, codzienne obcowanie ze śmiercią i chorobami, niebezpieczne sytuacje (od ataków pijanych agresorów po „pan uważa, mam HIV”), składają się na receptę w postaci pojedynczych oddechów zalewanych procentami podczas wtorkowych imprez na mieście lub gorzej – na zastrzykach z fentanylu czy na morfinie kończąc.
Wybrukowana niebieskimi rękawiczkami droga, po której od pacjenta do pacjenta stąpa lekarz, to najtrudniejszy z możliwych szlaków. Rękawiczki to jedyna zbroja, jaka chroni go przed światem zewnętrznym. Z jednej strony zapobiegają zarażeniu chorobami, z drugiej są zbyt cienkie i łatwe do uszkodzenia, by zapewnić stuprocentowe bezpieczeństwo. By wyciszyć emocje.
Marcin Hycnar w roli lekarza pogotowia ratunkowego jest bezlitośnie szczery. Podczas dwóch godzin monodramu zawłaszcza całą przestrzeń teatru. Uwodzi widza, hipnotyzuje. Znieczula zabawnymi opowiastkami z grochowskiego bagienka, by za moment strzelić pięścią między oczy i wyznać całą prawdę o skrawku ziemi między ulicą Grenadierów a Aleją Stanów Zjednoczonych, gdzie grany przez niego bohater spędza każdy dyżur. Znakomity tekst pozwala aktorowi na zręczne żonglowanie konwencjami: od komizmu, poprzez ironię, na pozbawionym ckliwości dramatyzmie kończąc. W każdej z tych odsłon jest znakomity. Na scenie stoi nie aktor, lecz lekarze z krwi i kości, który właśnie trzasnął drzwiami karetki i zszedł z dyżuru na zasłużony odpoczynek, a po drodze do domu, niby mimochodem, ale przecież z premedytacją, opowiada o swoim zwyczajnym dniu w pracy. Ta popisowa kreacja zapada w pamięć. Wrzyna się w głowę. Pod powiekami wyświetla niechciane obrazy z karetki cuchnącej moczem, krwią i samotnością. Emocjonalny pocisk Hycnara ma spowolnioną siłę rażenia. Zmienia perspektywę, z jakiej patrzy się na załogę karetki. Budzi zrozumienie.
„Pogo” to monodram, ale reżyserka zdecydowała, by na scenie Hycnarowi towarzyszył, Radosław Luka. Dzięki temu zabiegowi kontrast między skrajnie wyczerpanym emocjonalnie i fizycznie lekarzem a kierowcą jest jeszcze bardziej przybijający.
„Pogo” – skrót od rzeczownika „pogotowie”, jest też nazwą tańca polegającego na chaotycznym odbijaniu się od siebie, przepychaniu się w rytm muzyki punkowej. Chaos to słowo kluczowe. Pomimo procedur medycznych i zdobywanej latami wiedzy, praca lekarza karetki pogotowia jest jedną wielką niewiadomą. Nigdy nie ma pewności, że akcja ratunkowa zakończy się szczęśliwie. Podczas oglądania spektaklu w powietrzu ciągle czuć napięcie i strach, że zdarzy się coś złego, coś nieoczekiwanego.
Muzyka skomponowana przez Radosława Lukę stanowi doskonałe tło wydarzeń. Momentami rozładowuje napięcie (wyborny pomysł na wykorzystanie piosenki „Ty jesteś ruda”!), ale częściej je podnosi, budując poczucie zagrożenia i bezradności. Scenografia Wojciecha Żogały (zwłaszcza przedział medyczny) oraz kostiumy Małgorzaty Domańskiej (symboliczna koszulka na finał spektaklu) i światła Katarzyny Łuszczyk (wydobywające z cienia to, co najważniejsze) stanowią dopełnienie porażającego obrazu codzienności personelu medycznego na granicy wypalenia zawodowego.
Kinga Dębska, obsadzając Marcina Hycnara w roli lekarza, otworzyła mu drogę na szczyt. To rola życia. Wybitna, wyjątkowa, zapadająca w pamięć, poruszająca, wyważona. Nieustająco jestem pod jej wrażeniem.
Spektakl wystawiono dotychczas sześćdziesiąt jeden razy. Stanowczo zbyt mało! Licealiści przed wyborem studiów medycznych powinni mieć go na względzie. Pacjenci sięgający po telefon z błahych powodów także. Oraz osoby, które oczekują od teatru głębokich przeżyć. To teatr najwyższych lotów. Refleksyjny. Zaangażowany społecznie. Zachowujący balans między tym, co zabawne, a tym, co wzruszające. Bez kpiny i naśmiewania się z przywar, a pokazujący życie takie, jakim jest naprawdę. Ze zrozumieniem i troską. Nie tylko na warszawskiej Pradze. Nie tylko w jednej karetce.
„Pogo” w reżyserii Kingi Dębskiej to najlepszy spektakl, jaki dotychczas widziałam. Idźcie, Państwo, do Polonii po radość i łzy. I po nadzieję. Bo jej najbardziej nam wszystkim potrzeba.
Żródło: https://mojaprzestrzenkultury.pl/archiwa/8616